Witajcie!
Już jakiś czas temu pisałam Wam o
tym, jak to znalazłam (w końcu!) dobrego lekarza dermatologa, który pomógł mi
wygrać walkę z trądzikiem. Dzisiaj krótki post o tym, jakich leków używałam
oraz co myślę i jakie mam uwagi do poszczególnych z nich.
Serdecznie zapraszam!
Na początku najważniejsza
informacja - moja kuracja trwała dokładnie miesiąc, czyli jak kto woli
30/31dni. Podczas stosowania leków starałam się unikać niezdrowego jedzenia,
czyli wszelkich fast foodów oraz słodyczy. Piłam też dużo wody i wody z
cytryną. Co prawda nie było to obowiązkowe, jednak chciałam nieco oczyścić
organizm oraz dodatkowo pomóc lekom w zwalczaniu choroby.
Lek podstawowy - antybiotyk
Damelium
Nie jestem zwolenniczką tego typu
leków, które obciążają układ trawienny oraz osłabiają odporność (która u mnie
jest niestety i bez tego bardzo niska). Po drugie - podczas choroby, jakiejś
grypy, tego typu lek bierzemy przez tydzień a nie miesiąc. Znacząca różnica,
prawda?
Same tabletki są dosyć duże, mają
bardzo nieprzyjemny posmak, jeśli przytrzymamy je choć chwilkę na języku, i
błyskawicznie się rozpuszczają. Należy je popić ogromną ilością wody, najlepiej
by było ze spinką na nosie. Ja brałam jedną tabletkę na dzień, było 16 w
opakowaniu, czyli starczyły dokładnie na 32dni.
Sam lek jest dość popularny w
walce z niedoskonałościami, ale wywołuje różne reakcje. Na przykład mi nic nie było,
nie czułam się źle, ale słyszałam o bólach brzucha u innych osób.
Maście - Klindacin T, Locacid
500, Rozex
Na wstępie powinnam powiedzieć, że
każda z nich miała silne działanie. Naprawdę bardzo silne. Nie można ich
porównywać z dermokosmetykami drogeryjnymi, to zupełnie coś innego. Zalety - na
pewno wysoka skuteczność zmniejszania się niedoskonałości oraz ograniczenie ich
pojawiania się. Wada? Cóż... za takie działanie musiała zapłacić niewinna
skóra, która podczas stosowania leku na całą twarz, dostała silną dawkę
wysuszającą. Schodziła intensywnie, łuszczyła się i... piekła. Każdy dotyk,
woda, słońce, wiatr - wszystko. Najgorszy był pierwszy tydzień, kiedy nie
miałam wyczucia w stosowaniu maści i pakowałam jej naprawdę sporo... Nabawiłam
się dużych i bolesnych zajadów (przede wszystkim od maści Locacid 500
stosowanej na noc, kiedy migrowała z obszaru brody do ust...). Dlatego mimo
widocznych efektów, nie mogłam się doczekać, aż zakończę kurację. Była po
prostu nieprzyjemna i bolesna.
Jak już wspomniałam - Locacid 500
raz Klindacin T na noc, na zmianę. Jak zdążyliście zauważyć na fotografii,
napisałam sobie, którą w jakie dni (parzyste/nieparzyste), żeby się nie mylić.
Taktyka była niezawodna:) Rozex codziennie rano.
Co więcej? Przy maściach
oczywiście oczyszczona buzia, najlepiej nakładać je wcześniej przed spaniem czy
też rano jakiś czas przed nałożeniem kremu do makijażu. Niestety miałam taki
przypadek, że o tym zapomniałam i spowodowało to mniejsze czy większe
podrażnienie. Pamiętam, że okolice ust wyglądały tragicznie, jakbym poparzyła
się jakimś środkiem chemicznym i chyba nie muszę wspominać, że było ciężko mi
to wyleczyć, gdyż paprała się ta rana bez przerwy. Niestety nie mogłam przerwać
kuracji, dlatego w ramach rozsądku nakładałam mniej lub któregoś dnia całkiem
odpuściłam - przede wszystkim umiar i żeby nie zrobić sobie krzywdy czymś, co
de facto ma nam pomóc.
Oprócz leków typowo aptecznych,
dostałam jeszcze coś, co miało mi pomóc i załagodzić nieco skutki wrażliwej
skóry. Były to dwie rzeczy - krem i żel do mycia twarzy - o których wspominałam
już tyle razy, że chyba bez sensu, abym rozpisywała się ponownie. Możecie o
nich poczytać w tych <tutaj>
Używam ich nadal, nieraz z
przerwami na delikatne testowanie innych kosmetyków (nie chcę kombinować, żeby
nie pogorszyć stanu swojej cery). Sprawdzają się u mnie świetnie, choć nie mają
za dużej pojemności w opakowaniu (no dobra, krem nie jest w ogóle wydajny!).
Na koniec chciałabym powiedzieć
kilka zdań.
Zanim mnie skrytykujecie za
wysoką cenę leków, przeczytajcie to do końca. Już gdzieś w poprzednim poście
opisywałam swoją historię związaną z leczeniem trądziku <chętnych zapraszam tutaj>. Nie była ona łatwa, krótka i praktycznie zawsze - nieskuteczna. Na
przestrzeni lat zostawiłam u lekarzy dermatologów więcej pieniędzy niż u
pozostałych innych razem wziętych. Dlatego kiedy usłyszałam o tej osobie, byłam
sceptycznie nastawiona, ale dałam jej szansę i oto jak widać, opłaciło się. Za
samą wizytę nie zapłaciłam nic - czekałam parę miesięcy na kasę chorych. Za
leki... cóż, całkiem sporo. Powiem Wam, że kwota waha się w okolicach 250-300zł.
Jako typowa studentka nie miałam tyle pieniędzy, żeby za to wszystko zapłacić.
Łatwo się domyślić, że moi rodzice już nawet nie chcieli słyszeć o kolejnym
lekarzu dermatologu.... Dlatego leki kupowałam "ratami", najpierw to
co na recepcie wraz z odpisami, później resztę. Minęło trochę czasu, odłożyłam
pieniążki i kupiłam wszystko. Miałam ogromną nadzieję, że coś pomoże.
Dziś mogę powiedzieć, że są one
skuteczne, drogie oraz mocne/intensywne, łatwo zrobić sobie nimi krzywdę.
Chciałabym przestrzec wszystkich tych, którzy dostali te leki na recepcie, żeby
pamiętali o umiarze.
Dobra, ten post miał być tylko o
lekach - i raczej był. Dziękuję Wam za uwagę i do zapraszam już za tydzień!
Leczenie dermatologiczne często niestety sporo kosztuje.
OdpowiedzUsuń